Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pomocą ściskania nosa i polewania obficie zimną wodą.
— A co: policja to i taka i owaka, a bez policji też bywa źle!... Gdyby nie my, byłbyś już fiut... tego!... — zauważył dyżurny, starszy stójkowy, gdy Józef słabym głosem opowiedział mu zajście.
— Policja drań, wiadomo, ostatni ludzie. Policja łapówki bierze, policja katuje, policja szpicluje. Wiadomo: judasze rodzaju ludzkiego!... A jak co do czego: ratujcie! Policja, ratuj! Kupiec żąda, żeby go od bandytów zasłaniać, fabrykant od robociarzy, burżuj od nożowca, intaligant od anarchisty, polityczny od kreminalisty... Z jakiej racji?... Za co? Kiedy judasz, to judasz... Wam nic do nas, nam nic do was! — pouczał go rozbudzony łapacz.
— Nie można jednak chłopca znowu do nich wsadzić: zatłuką go doreszty! My odpowiemy wtedy! — zauważył poważnie starszy stójkowy.
— Co my?... Albo to Worobjew nie wiedział, że tam siedzą „pajęczarze“? Albo to pierwszy raz?... Nam kazano... A ja tak myślę, że to z umysłu... I lepiej się nam w tę rzecz nie wtrącać... Nam kazano: do ogólnej, to do ogólnej... A co z tego będzie, nie nasza w tem głowa. Kto nam płaci, ten nam każe!... Powiedziano, żeby bez żadnych rozmyślań... Rozmyślania daleko prowadzą. Ho, ho! Jakby tu pomyśleć, toby człowiek rychło zdechł. Róbcie zresztą, jak chcecie, nie ja go pilnuję!... — dowodził łapacz.