Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chcę być moskalem, mówiącym po polsku... Mało to wam razy tłumaczyłem, baranie łby!... Co starsi wiedzą? Ot byle spokój, byle pierzyna!... Byle wszystko zostało, jak jest... Wiadomo!...
— Rozumie się! Stare gnaty nie chcą się narażać!... — sentencjonalnie wstawił Zabora.
— Ale... wracajmy do Księżniczki... Prawda, szkoda ogromna, będziemy brak jej bardzo odczuwać, ale... gdyby naprzykład umarła, czyliż dlatego miałaby zginąć cała sprawa? Wyobraź sobie, jaki popłoch rozniosą delegaci po całej prowincji... I tak z trudem wstrzymujem rozmaitych tchórzów i karjerowiczów od złamania całkowitego bojkotu... Jakżeż cieszyć się będą rozmaite ciemięgi i ugodowcy, kiedy delegaci, zamiast otuchy i pokrzepienia, przywiozą z Warszawy lęk i dezorganizację... Do tego żadną miarą nie można dopuścić!... — dowodził Józef coraz goręcej, coraz namiętniej, głosem jednak przytłumionym skulonemu na ławce i drżącemu z zimna koledze.
— Tak, ale skąd wziąć mieszkania, pieniędzy... Nikt ze starszych się nie zgodzi, nikt nie pomoże, nie da schronienia i pomocy. Znasz ich — podli!... Pamiętasz, co było? Jak to na nas wymyślali, jak to nam grozili?... Wszyscy opuścili nas, została tylko Księżniczka... — powtarzał uparcie Zabora.
— A jednak to musi być zrobione! Potem nas będą błogosławić! — przerwał mu gwałtownie Józef. — Słuchaj, Władek, tobie zimno, do