Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie znam!... Nie wiem, czego on chce!... — zwrócił się Gawar do oficera.
— Tak!... A skądże on imię twe zna? Co? To może i Księżniczki nie znasz, i Budzińskiego, i Cukiera, i Filipowicza?... Co, wyprzyj się?! Dość tych łgarstw, gadaj zaraz!... Tak to was chowają rodzice! Kłamczuchy, oszusty z was rosną! Od pieluch fałszu was uczą, polskie szczenięta! Ja was nauczę!... — krzyczał z pasją żandarm.
Frąckiewicz zbladł jak trup, spoglądał wyszłemi z orbit oczyma to na pieniącego się oficera, to na bladego, nachmurzonego, zaciętego kolegę.
— Powiedz, Józek, powiedz!... Oni nas tu zahukają!...
Józef milczał i patrzał zpodełba na żandarma.
— Nie zdradzę!... Coś zrobił, nieszczęsny? Niech mnie zabiją! — szepnął nieostrożnie.
— Acha, więc przyznajesz, że go znasz, że wiesz!... — ryknął oficer. — Zobaczymy!... Każę cię ćwiczyć, abyś się nauczył nareszcie posłuszeństwa i skromności!... Wziąć go! — zadzwonił.
Józef znowu znalazł się w samotnym pokoiku. Usiadł na krześle i rozmyślał z goryczą i gniewem o zdradzie Frąckiewicza.
— Źle się stało, żem na niego wtedy zawołał!...
Zwróciłem na niego uwagę... A on słaby! Cóż robić?... Nie przyznam się jednak!... Niech mi mówią w żywe oczy, a ja nic i nic, jak mię uczyła