Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Siedział tak długo i uspokoiło go dopiero niezmierne znużenie. Wrażenia ubiegłego dnia, oraz przejażdżka na świeżem powietrzu znużyły go i wyczerpały niezmiernie. Ani się spostrzegł, jak zamknął oczy i zasnął. Obudziło go mocne szarpnięcie za ramię.
— Wstawaj i chodź!... Też znalazł sobie miejsce do spania!... — mruczał olbrzymi podoficer żandarmski, popychając go zlekka przed sobą.
Wszedł nawpół śpiący do dużej sali, gdzie na stole, nakrytym zielonem suknem, pośrodku paliło się sześć świec w dużych kandelabrach. Na rogu fotelu siedział znany mu już żandarmski oficer.
— Cóż, namyśliłeś się pan?
— Nie wiem! Nic nie wiem!... — odszepnął Józef.
— Dobrze. Wprowadzić tamtego!... — zwrócił się oficer do wachmistrza.
Cicho otwarły się drzwi w głębi sali i wszedł kolega Frąckiewicz z Radomia, ten sam, z którym spotkał się Józef w korytarzu na Pawiaku; zbliżył się doń dość swobodnie i wyciągnął rękę.
Józef z początku osłupiał, spojrzał w twarz koledze, oczy mu błysnęły radośnie, ręka drgnęła, ale wporę się wstrzymał.
— Daj spokój, Józef, wszystko się wydało... Lepiej się przyznaj, dostaniesz widzenie z rodzicami i wszystko się prędzej skończy!... — mówił z bladym uśmiechem kolega.