Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Istotnie sprowadzono go nadół po schodach szerokich, ale źle oświetlonych, do ciemnej sionki, a stamtąd na korytarz nieduży, oświetlony jedną lampą naftową z blaszanym reflektorem, którego blask odrazu uderzył i trochę rozerwał przerażony wzrok oszołomionego chłopca. Po obu stronach korytarza, jak w poprzednim, czerniały milczące drzwi zamkniętych cel. Jedna była otwarta. Gdy Józef zawahał się przed jej czarną, nieoświetloną głębią, starszy żandarm z szyderczym uśmiechem popchnął go zlekka...
— Nu, nu. Nie bój się! — warknął. — Tam nic niema!
Znalazłszy się w ciemnościach, Józef wyciągnął ręce przed siebie w obawie, że zaraz zawali się w jaką dziurę, pełną gadów i robactwa, jak to czytywał w opisach inkwizycji, lub że nagle schwytają go ztyłu za barki żelazne, kłujące kleszcze... Nic jednak podobnego się nie stało. Oswojony z ciemnością wzrok jego dostrzegł wkrótce, że jest w celi mniejszej trochę, ale podobnej do miejsca poprzedniego zamieszkania, z dużem, zakratowanem oknem w przeciwległej drzwiom ścianie. Wkrótce nadeszli żołnierze z łóżkiem i wnieśli światło. Cela była posępna; na grubych murach widniały rude zacieki wilgoci, a sklepiony sufit nadawał jej pozór piwnicy.
Posługacze postawili pod ścianami przyniesione łóżko i stół; stołek bokiem położyli przy drzwiach, ukrywszy za nim małą lampkę, obok