Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

umieścili śmierdzący, blaszany kubeł i wynieśli się, nie rzekłszy słowa. Żandarmi cały czas ze złośliwym uśmiechem spoglądali na pobladłą twarz chłopca. Drzwi wreszcie zamknęły się i Józef został sam ze swem wzburzeniem. Długo nie mógł się uspokoić. Chodził po celi, podejrzliwie badając dziwnie ciemne plamy na podłodze, które wydały mu się śladami krwi. Podejrzanemi również wydały mu się rdzawe smugi i centki na ścianach.
Sama struktura grubych murów, bezlitosnych, duszących wszelki krzyk, wszelkie błaganie napawała go odrazą i lękiem.
— Mogą zrobić ze mną tu wszystko, co zechcą!... Kto im zabroni?... Kto ujmie się za mną?... Nikt nawet wiedzieć nie będzie — rozmyślał, błądząc z kąta w kąt, cichemi krokami.
Miarkował stuk obuwia, miarkował nawet swe ruchy, jakgdyby lękając się zwrócić na siebie uwagę drzemiącego wpobliżu potwora. Parę razy słyszał, jak pobrzękując ostrogami, zbliżył się do jego drzwi żandarm dyżurny i, uchyliwszy blaszaną zasłonę okienka, uważnie badał wnętrze celi.
— Nie, nie położę się... Niech wiem, co ze mną zrobią!... Nie dam się bez protestu! Niech robią, co chcą, a nic nie powiem!... Niech sobie z głowy wybiją, że w ten sposób coś ze mnie wydobędą! Boże, Boże, zmiłuj się nade mną!... — powtarzał w duchu, to siadając na pościeli, to