Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pożałujte!... — wyrzekła wreszcie jedna z postaci.
Józef trwał dalej w osłupieniu.
— Odiewajtieś!... — powtórzyła postać.
— Poco?... Co chcecie robić?... — bąknął chłopak niewyraźnie.
— Nu, nu!... Nie wasze dieło!... Odiewajtieś! Prikazano!
Józef usiadł na łóżku i wyciągnął drżącą rękę do wiszących na poręczy rzeczy. Żandarmi czekali z widoczną niecierpliwością. Gdy chłopiec był już ubrany, kazali mu wyjść na korytarz, poczem dwóch posługaczy weszło do celi, wzięli łóżko i ponieśli je za całem towarzystwem, które, mając Józefa pośrodku, udało się wolnym krokiem w głąb korytarza.
Było tam dwóch żołnierzy z karabinami i dwóch żandarmów bez broni w krótkich, niebieskich mundurach, w butach palonych z dzwoniącemi cicho ostrogami.
— Dokąd mnie prowadzicie?... — spytał wreszcie Józef, pokonywując przykre drganie ust.
Nic mu nie odrzekli, jeno popchnęli zlekka ku drzwiom otwartym, przez które widać było ciemne, ziejące wilgocią przejście ze stopniami schodów.
— Acha, prowadzą mnie do lochów!... — pomyślał ze zgrozą. — Boże, Boże zlituj się nade mną!... Daj mi wytrwanie!...