Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tylko proszę zachować się na podwórku spokojnie... Tu więzienie, tu jest rozkaz i żołnierz zaraz was zastrzeli, na śmierć zastrzeli — pouczał groźnie Józefa.
Na obszernym dziedzińcu, z trzech stron okolonym wysokim, szarym murem, z poza którego wyglądały dachy dalszych budynków, rosło parę lichych, sękatych drzew. Józefowi wskazano ścieżkę, wydeptaną między niemi w pożółkłej, jesiennej trawie. Z czwartej strony dziedziniec był zamknięty przez długi, biało żółty gmach więzienia, pocętkowany licznemi kwadratami czarnych, zakratowanych okien. Słońce już zaszło za ten duży budynek i Józef, spacerując w bladym jego cieniu, cieszył się jedynie złotemi blaskami dnia, obrzeżającemi szczyt przeciwległego muru. Zato widok błękitnego nieba niezmierną sprawił mu rozkosz, co chwila wznosił oczy do góry, oddychał całą piersią i wsłuchiwał się w głuchy szum ulic, dobiegający zoddala... Zrobiło mu się nagle dziwnie raźnie i wesoło, pierzchły ponure obrazy, lęki i podejrzenia.
— Będzie dobrze!... Nic nam nie zrobią. Zginę ja, inni przyjdą. Jak jednak mnie ten łotr żandarm mocno uderzył!... Zdaje się, że krew idzie? Ale nie śmiał mię bić! Trzeba się tylko stawiać. A com Frącka ostrzegł, tom ostrzegł!... Widzę nawet, że się nie poskarży, bo sam zawinił, zagapił się!... Trzeba korzystać z każdej ich omyłki!... — rozmyślał, spacerując w doskonałym humorze.