Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podniesione ich głosy złowrogo rozbrzmiały w więziennej ciszy, wywołując niespokojny ruch wśród straży i więźniów.
— Zabierz go, zabierz!... Za wcześnieś go wyprowadził... — wołał żandarm z przeciwnego skrzydła. — Będzie bieda!
— Jak śmiesz!... — ryczał dalej żandarm, ciągnąc Józefa w głąb sionki. — Bebechy z ciebie wyprujemy, łobuzie! Tu nie tacy jak ty panowie siedzą, a nikt się nie ośmieli głosu podnieść!... Widzicie go, ulicznika!
— W prawidłach nie napisano, że nie wolno!... — bronił się Gawar.
— A jakże, nie napisano!... Ja ci napiszę!...
— Tam powiedziano, żeby w celi być cicho, a niema nic o korytarzu!...
— Na korytarzu tem bardziej, rozumiesz!... Ach ty, ach ty, kanaljo!... Taką sztukę wyciąć! — dogadywał żandarm, z trudem powściągając wściekłość...
— Zabieraj go, zabieraj!... I nie ryczcie! Słyszysz: już stukają!... — nastawali klucznicy.
— Właściwie należałoby go zaraz do kancelarji poprowadzić!... — doradzał jeden z nich.
Żandarm jednak już ochłonął z gniewu i, będąc bliższym wyjścia na podwórko wewnętrzne, po pewnem wahaniu machnął ręką i klamkę nacisnął. Nie miał ochoty robić z tego głośnej sprawy, któraby mogła mieć i dla niego nieprzyjemne skutki za brak ostrożności i dozoru.