Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Widzisz pan, widzisz pan! Mógłby pan mieć dobre stypendjum i cały czas poświęcać nauce, szkoda pana... — zauważył żandarm z ponownem współczuciem.
Lecz Józef już przygryzł język i zamilkł, gdyż przypomniał sobie drugą mądrą radę: „żadnych gawęd zbytecznych z żandarmami, żadnych poufności i wywnętrzań!“
— Pan tu dalej pisze, że ja nie rozmawiałem z panem Zawadzkim ani o szkole polskiej, ani o bojkocie uniwersytetu i gimnazjów, ani o stowarzyszeniach młodzieży niepodległościowej, kiedy ja tego wcale nie mówiłem.
— Jakto nie mówił pan?... Mówił pan, mam na to świadka!...
— Mówiłem wogóle, że z nikim o tem nie gadałem, ale nie tak...
— Jeżeli z nikim to i z panem Zawadzkim.
— O nie, to co innego! Powiedziałem, że nie znam pana Zawadzkiego...
Żandarm znowu się gniewnie na krzesełku poruszy!...
— Łżesz, usługiwałeś mu... Mam zeznania ojca twego i rewirowego...
— To nie jest znajomość dla takich rozmów!... Nie podpiszę tego protokółu!...
Oficer wyprostował się, zmarszczył brwi, najeżył wąsy, ale spojrzawszy na zaciętą, posępną twarz chłopca, uśmiechnął się i mruknął wcale łagodnie: