Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dokąd?
Żandarm podszedł do chłopca i chwycił go za ramię.
— Powiedziano, wstawaj!... Będziesz ty słuchał, czy nie, drągalu jakiś? Ja ci tu pokażę!...
Pod szorstkiem dotknięciem łapy żandarmskiej chłopak drgnął i wyprostował się, lęk przemknął mu w oczach, ale się rychło opanował, wyrwał ramię.
— Proszę mnie puścić!... Sam się ubiorę, niech panowie wyjdą na korytarz.
Wachmistrz puścił go i cofnął się na próg, ale nie przestawał go mierzyć zimnem, pełnem nienawiści spojrzeniem.
Józef czuł, jak ten wzrok zjadliwy przebija go nawylot, niby ostre żelazo i z trudem wstrzymywał drżenie członków.
— Powiodą mnie pewnie na tortury!... — błysnęło mu w głowie.
— Ale nie!... Tego tu nie robią, to w ochranie, albo w cytadeli... Może mnie tam zawiozą... Boże, bądź miłościw!... Daj mi moc, żebym nikogo nie wydał i siebie nie upokorzył... — modlił się w duchu, ubierając się pośpiesznie.
Przeprowadzono go oświetlonym korytarzem za kratę wchodową do sionki, a stamtąd na prawo do małego osobnego pokoiku obok kancclarji.
Tam zobaczył pośrodku stół, nakryty zielonem suknem, na nim dwie świece płonące, pośrodku kałamarz, papier, a za stołem z jednej