Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciągu, w piersiach milo od zapachu i powietrza, jakby człowiek pił najczystsze wino!... A dalej, w alejach...
Żółte liście wyścielają drożyny, ocienione czerwonemi drzewami; smutno chrzęści pod nogami listopad, na ciemnym, lśniącym jak lustro stawie wesoło pływają łabędzie, a wdali w słońcu bieleje niby piana pałacyk królewski...
Siedział bez ruchu rozmarzony, roztęskniony.
Zniecierpliwiony Butterbrot bębnił w ścianę jak dobosz pułkowy, nawet Piorun stukał nań nietyle umiejętnie, co głośno.
Józef zatkał uszy i nie odpowiadał.
— Uważasz, jak ten chłopak z 34 numeru spokorniał? Wcale dziś nie stuka!... — szepnął wreszcie zdziwiony klucznik do dyżurnego żandarma.
— Wiadomo, dzieciuch! I nie takich tutaj w barani róg gięli... Zrozumiał, że nie żarty...
— Teraz mu tylko nie dać się opamiętać! — postanowił klucznik. Złożył raport odpowiedni zwierzchności i był pewny, że z tego właśnie powodu przyszedł wieczorem wachmistrz i kazał sobie drzwi celi numer 34-ty otworzyć.
Józef już spał, zgrzyt rygli i blask światła obudziły go, a widok żandarmów i żołnierzy we drzwiach trochę zdziwił i zaniepokoił.
— Wstawaj!... Ubieraj się!...
— Bo, co?...
— Powiedziano: wstawaj!... Więc wstawaj bez gadania!... Pójdziesz z nami!...