Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

azali nie rozlegnie się lada chwila dziki wrzask powszechnego obłędu.
Nie spał i Beniowski. Siedział w kącie w izdebce Nastazji i, rozwarłszy szeroko zaognione powieki, wpatrywał się w blado majaczącą w ciemnościach łożnicę dziewczyny. Od czasu do czasu dobiegał go stamtąd cichy, urywany szept:
— Ojcze... Co ci jest, kochany?... Czego się słaniasz?... Och, odejdź, odejdź!... Odwróć swe oczy okropne... Ratunku, Maurycy, ratunku!... Jezabel... przeklęta nierządnica!... Oczy jego, jako płomień ogniowy, a nogi jego podobne mosiądzowi... Na trupach ojców swych srom swój rozkłada... A imię jego Abaddon!... Uściski jego gorące, jako żar, a słodkie, jako miód!... Pić!... pić!... Pragnę... Ogień... Och, płonę!... Jestem w piekle wieczystem. Ulitujcie się!... Na wieczne skazanam zgryzoty... Za co, Panie Przedwieczny!?...
Beniowski z trudem uniósł się i pustą butlę znowu przyłożył do spękanych ust ukochanej. Może znowu wysączy stamtąd jaką kropelkę!... Chciwemi ustami przylgnęła chora do szyjki szklanej, ale po chwili już odpychała zwodnicze naczynie, szepcząc:
— Duszę się, duszę!... Boże, jakże cierpię!... Maurycy... Gdzie jesteś!?... Być, żyć... do raju wejść!...
— Tu jestem!... To ja!... Czyż mię nie poznajesz?... — odszepnął Beniowski.