Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wzrok Beniowskiego tymczasem ślizgał się po rzeszy, która obstępowała zakurzonych strzelców. Byli tam marynarze i oficerowie załogi, były okrętowe niewiasty, byli brunatni robotnicy oraz goście krajowi, były miejscowe zalotnice z wachlarzami w rękach, z ogromnemi srebrnemi kolcami w uszach, opasane jaskrawemi płachtami materyj poniżej nagich, stożkowatych, jędrnych piersi.
— Jakże się ma Nastazja? — spytał nagle po francusku Beniowski Chruszczowa.
— Dobrze się ma!... Owszem lepiej!... — odrzekł ten, zdejmując rękę z siodła i oglądając się za siebie.
— Nie widzę jej!...
— Ha!... Nie wiem!... Chodziła, cały czas chodziła tutaj po brzegu! Sam widziałem...
Beniowski pochylił nad karkiem konia schmumiałą twarz i zsiadł z siodła.
— Jak się wszystko uspokoi, rozdasz przywiezione złoto i srebro między całą osadę.
— Między tych, co byli, i tych, co nie byli?...
— Tak!... Podzielisz równo, nawet niewiast nie opuścisz... I to też im oddasz!... — dodał, wyjmując z sakwy siodła skrzyneczkę z podarowanem mu złotem i diamentami.
Chruszczow odszedł trochę zakłopotany dziwnym rozkazem, a Beniowski udał się do swego namiotu, gdzie już czekał nań miejscowy niewolnik z naczyniami z wodą do mycia i świeżemi szatami.