Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odjęła rękę od twarzy, ale spłakanych oczu nie otwarła.
— Tak, Maurycy, ty masz rację, ty zawsze masz rację... Zrobię, co chcesz... Trzeba iść do końca, to prawda!... I kiedyż to ma być ta uroczystość?...
— Jutro rano!... Poniosą cię w lektyce, bo to dość daleko...
— A potem popłyniemy?...
— Zaraz, natychmiast. Załoga cała zbierze się na pohulankę, jestem pewny, spędzę ją zaraz do obozu, po resztę poślę umyślnych, a jeżeli się nawet jakich kilku zawieruszy... Bóg z nimi, niech zostaną... — dowodził gorąco.
Ujął ją za rękę, ucałował mocno, poczem, widząc, że Chruszczow kręci się koło namiotu i zagląda doń niespokojnie, wyszedł, aby dowiedzieć się, co zaszło nowego.
— Statki!... Widzieli statki na horyzoncie!
— Wiem, wiem!... Mówił mi Mikołaj. Wszystkich marynarzy, którzy są w bliskości, zwołać do obozu i zatrzymać pod karą sądu i plag. Nie wypuszczać nigdzie na krok!
— A jutro na uroczystość?...
— Na uroczystość?... Zobaczymy?... Może pójdą w moim orszaku... Ale... ale!... Powiedz Winblathowi, żeby wziął cieśli z okrętu i natychmiast zaczął sypać szańce przy wejściu w zatokę!... Sam idę do Tonkińczyka umówić się co do jutrzejszego obchodu...
— Nastazja będzie?...