Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeszcze spał po nocnych trudach, gdy się Andrejew do niego z wykrętnem kłamstwem o pozwolenie zgłosił. Czekał więc zdrajca przed chatką, gawędząc z ordynansem Rablowem i ostrożnie też go na swoją stronę kaptował, gdy wtem rozległ się w południowej stronie strzał z broni ręcznej, a po krótkiej przerwie jeszcze dwa drugie. Nad piaszczystym, daleko w morze występującym cyplem zabielały obłoczki dymu. Nastała cisza śmiertelna, nawet ptactwo na skałach zaprzestało swych wrzasków.
— Biją się!... Biją się!... — krzyknął Rablow.
— Budź naczelnika!... — wołał Chruszczów, biegnąc z obozowiska.
— Biją się, wielmożny panie! — powtórzył ordynans, wpadając do izdebki.
Beniowski, który spał w ubraniu na niskim tapczanie, zerwał się na równe nogi i chwycił za leżący obok na zydelku pistolet.
— Gdzie?
— Tam!... Na wyspie!... Strzelają!
— Więc nieprzyjaciela nie widać?
— Nie widać, ale jest stąd niedaleko, za przylądkiem! Kazałem uderzyć na alarm. Ludzie z okrętu już płyną i z robót już ciągną. Część przywiodłem z sobą, stoją pod bronią u progu!... — mówił gorączkowo Chruszczów.
Beniowski ogarnął się trochę, nawet włosy grzebykiem przyczesał i, hamując swe ruchy porywcze, wyszedł spokojny nad wyraz, prawie wesoły.