Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Właśnie szedł z głębi huczącego morza na statek wzdęty wał, wysoki jak ściana, z kłębiącą się i syczącą, jak miljon węży, głowicą. Uderzył zboku, śmignął wgórę białą fontanną i ciężko przewalił się przez pokład.
Chruszczow schwycił się rękoma za barjerę, Beniowski potoczył się wtył i, oparłszy się ręką o obciągniętą brezentem zapasową szalupę, czekał, aż spłynie fala, rozlewająca się po pokładzie ze szmerem wiosennych potoków.
— Pójdźmy stąd, jeszcze nas zmyje!... — rzekł Chruszczow, stąpając po kostki w wodzie.
— A widzisz?...
— W ten sposób nas i pośród morza zaleje!...
— Nie, tam fala lepsza, tu od brzegu od własnych zderzeń staje się złośliwsza.
— Czy wobec tego Kuzniecow będzie mógł się do nas dostać, nawet jeżeli nie utonął?...
— Nie wiem, ale dopóki się nie przekonamy, że zginął, nie możemy go opuścić...
— Więc chcesz czekać?...
— Chcę czekać!...
— Bój się Boga, bój się Boga!... Noc jest złym doradcą!... Lepiej już pozwól im się na piasek wyrzucić!... Niech choć spróbują... To ich uspokoi!... Czy tak, czy owak zginiemy.
Beniowski długo milczał, patrząc na wzburzone morze; pokład kołysał się pod nimi i uchodził z pod nóg, jak wątła deszczułka, rzucona na tańczące wodospady. Raz po raz śmigały to z tego, to z owego boku ostre pryski, lub ciężka