Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiej nocy, jak ubiegła, że wszyscy są śmiertelnie znużeni i zrozpaczeni...
— Prosi cię załoga...
— Prosi!?... — wybuchnął Beniowski. — Widziałeś co było przed chwilą?... A dawno obiecywaliście, że nic podobnego się nie powtórzy?... Znam dużo ludów na świecie, lecz tak niesfornego i niewolniczego zarazem, jak wasz, doprawdy nie znam... Niewiadomo, czego się z wami trzymać i doprawdy żałuję, że zechciałem was do wolności prowadzić...
— Maurycy, Maurycy!... — powtórzył z żałosnym wyrzutem Chruszczow. — Czyż istotnie żałujesz?... Więc co?... Więc mają zostać takimi na wieki?... A pamiętasz, coś mi sam mówił, pamiętasz?...
— Cóż takiego mówiłem?...
— Że narody przez złe giną sąsiady, że w dobrem jest wspólność całej ludzkości!...
— No tak!... Ale... kiedy nic z tego nie będzie, Chruszczow!... Z tymi ludźmi nie dopełnimy swoich planów, nie założymy nigdzie wolnej kolonji, któraby była ucieczką, schronieniem i przeciwwagą dla tyranji waszych rządów!... Oni są tacy sami, jak ci, co tyranję stwarzają... Ich żelazną trzeba trzymać ręką, a ja doprawdy czasem już nie mam sił...
— Wszyscy jesteśmy znużeni!... Dlaczego więc nie pozwalasz wyrzucić okrętu na piaski?...
— Przy tym wietrze to się nie uda!... Patrz! — dodał, wskazując na siwe buruny. — Patrz!...