Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się wystraszeni jego widokiem; stojący na przedzie Gałka zdjął czapkę.
— Dlaczego zszedłeś ze stanowiska?... Marsz zaraz do roboty!... — krzyknął Beniowski, kierując lufę pistoletu między oczy kozakowi.
— Tu... proszą... Gromada... chce!... — bąkał ten, cofając się za buchty, za kołowroty i brezenty zapasowej szalupy.
— Lwia morda!...
— Jak mię chlasnął ślepiami, aż mi się gorąco zrobiło.
— Bieniak stary!... Wiadomo...
— A co będzie z nami?...
— Byłbym wiedział, że takie psie czeka mię życie, nie zlazłbym w Bolszej z pieca, oj, nie!...
— Abo to nam było tam źle?...
— Bab, wódki, chleba, ile dusza zapragnie!...
— Dolo, dolo nasza nieszczęsna!...
Biadali i mruczeli po kątach. Pracowali niechętnie, spoglądając z żałością na niedaleki strąd, spokojnie wynurzający się z wrzących wirów, z pienistych wytrysków, z wysoko bijących dokładów, z rzucających się wściekle zalewów.
Znowu dzień cały pływali bezradni po tych wałach, jak drobna łupina. Na odwieczerzu kazał Beniowski bić z dział ponownie. Gdy to uczyniono, podszedł do niego Chruszczow i, odprowadziwszy na stronę, jął miękko przekładać, że załoga nie przetrzyma drugiej ta-