Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mię nikomu, nie rzucaj!... I niech wszystko zostanie, jak było, a tam... choć śmierć!
Ciemno było zupełnie w kajucie, gdy wyrwał się nareszcie z jej objęć. Wielka, przecudna, mieniąca się gwiazda dalekiego nieba to nikła, to znów zaglądała do kołyszącego się miarowo luminatora.
Nagle zgasła, blado-szafirowy krążek okienka poleciał gdzieś wdół, statek pochylił się, zatrzeszczał i pienisty szczyt prysku, jak bicz, chlusnął przez otwór, aż na środek kajuty.
— Aha, wiatr zmienia kierunek!... Muszę śpieszyć na pokład!... Nie zapomnij, Nastazjo, przywrzeć okienniczki!... Zaleje ci pokój!... Należy spodziewać się szturmu!
Wybiegł i spojrzał na niebo.
Chmury szybko płynęły, lecz nie z wiatrem a naukos, gęstniały w oczach i zakrywały przeświecający jeszcze tu i tam strop gwiaździsty. Pociemniałe morze poczynało złowrogo kipieć krótkiemi, spienionemi falami. Statek zdawał się kołysać na miejscu i rozpięte żagle klapały na nim niespokojnie.
Beniowski dosłyszał głos Czurina, wykrzykujący z mostku kapitańskiego komendę, wbiegł po stromych schodkach i kazał dać sygnał trwożny:
— Wszyscy na pokład!... Zwijać żagle!...
— Wyłazi nareszcie przeklęty rozpustnik!... Wyrwał się z pod ciepłej pierzyny swej ladacznicy!... On nas jeszcze kiedy przez te swoje