Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ne; niektórzy majtkowie po dwakroć wracali żegnać się z ukochanemi, wtykając im rozmaite drobiazgi. Te zalewały się łzami, zarzucały im ręce na szyje, nie chciały odchodzić, ale rychło, bo już w szalupie, pocieszały się, oglądały podarki i, szczerząc białe zęby w uśmiechach, machały rękami żegnanym na wieki miłośnikom.
Marynarze klęli los swój oraz drwili z siebie naprzemian.
— Choćby wam jaki tuzin suk zostawił na rozpędzenie waszej psiej melancholji, niewolniki!... — szydził z nich ochrypłym głosem przykuty wciąż do masztu Stiepanow.
— Jużciż dobrzeby było!... Słyszycie!... Co?... Chodźmy prosić naczelnika, może zostawi!... — mówili między sobą.
Ale nikt nie odważył się zwrócić do Beniowskiego, który chmurny, otoczony uzbrojonymi oficerami, doglądał na tyle statku odjazdu pięknych wyspiarek.
Wyszedł „Piotr i Paweł“ tego dnia jeszcze z zatoki, ale że zbliżała się noc a cieśnina między wyspami usiana była mieliznami i rafami, zatrzymał się znowu Beniowski i kazał zarzucić kotwicę na dwudziestu sążniach głębokości, aby o świcie ruszyć dalej. Liczył też na to, że załoga, wyspawszy się zdala od ziemi, oprzytomnieje i wróci do posłuchu.
Poszczęściło mu się, gdyż dzień nazajutrz wstał pogodny. Jasne słońce przyjemnie grzało i świeciło z rozchmurzonego, obmytego wczoraj-