Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To tak, jak moja starsza siostrzyczka!... Daj mi go, Maurycy, proszę cię!...
— Cóż z nim poczniesz?
— Będę go chować, uczyć, jak... brata!... — szepnęła, podnosząc na Beniowskiego wilgotne oczy.
— Owszem, mogę ci go dać!... — odrzekł z pewną rezerwą. — Ale... gdzie go umieścisz?...
— U siebie, tutaj... Wszak to małe pacholę, dzieciak... Hamak zawieszę, ot, tutaj!... Zawsze weselej, gdy coś żywego obok dyszy... A tak mi smutno, tak smutno, gdy bałwany biją w statek, gdy słyszę, jak przelewają się wody niezgłębione tam za temi deskami, i gdy pomyślę, że lada chwila mogą je złamać, że umrę tutaj... sama!... Albo kiedy wy tam krzyczycie i hałasujecie na pokładzie i ogarnia mię strach, że coś się stanie, że lada chwila wpadną do mnie z dzikiemi twarzami i powloką mię, że znowu... ujrzę... I nikogo, nikogo!... Nie uścisnę nawet ciepłej ręki!... Nikt w oczy nie spojrzy!...
— A ja?
— Tak, ty!... Zapewne... ale ty też wciąż nad przepaścią chodzisz... W dodatku jesteś zajęty ważnemi sprawami... Rozumiem, że nie możesz udzielać mi dużo czasu i... nie żądam!
Widząc, że Beniowski siedzi wciąż zachmurzony, umilkła z błyskiem zastanowienia na twarzy.
— Więc chcesz się zupełnie odgrodzić ode mnie!... — szepnął wkońcu.