Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rjum po poparcie?... — spytał przyciszonym głosem.
— Zgadłeś! Tak umówiliśmy się z Ochotynem...
— Mądrze mówisz, Auguście Samuelowiczu! Czyżby jednak nie... lepiej było... — zaczął znos wu Sałazow z namysłem. — Czy by nie lepiej było, zawojowawszy te tu wyspy i brzeg Ameryki, wzorem Jermaka i atamana Kolca uderzyć czołem... przed nowym carem, który, powiadasz, na tron tylko co wstąpił?... Możeby nietylko nam tedy grzechy nasze przebaczono, ale wysokim obdarzono... urzędem...
— A na długo?... Cóżto, nie wiesz: dziś wojewoda, a jutro kłoda!... Czy na długo starczyłoby dobytku tych nędznych dzikusów dla tej chmary rabuśników, coby się tu zaraz zleciała?... Za rok, za dwa byłaby tu taka sama bieda, głód i niewola, jak na Kamczatce... Chodzi o rozwój bogactw i czerpanie z ich źródeł bez końca...
— Starczyłoby na nasz wiek, starczyło, Auguście Samuelowiczu, tego, co jest!... — roześmiał się Sałazow. — Kto tam wie, co będzie po naszej śmierci!...
Beniowski nic nie odrzekł, wstał jeno z krzesła, dając znak, że rozmowa skończona.
— Więc jutro rano przyprowadzisz wyspiarzy i żonę Ochotyna, gdyż inaczej sambym musiał udać się na ich poszukiwanie.
— Przyjdę, przyjdę i przyprowadzę, bądź pewny, Auguście Samuelowiczu!... A ty nie