Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wdali, jak drobne skry, migotały ognie nieznanej ziemi.
I znowu noc całą przebyli na pełnem morzu, zważając pilnie, aby nie zbliżyć się zanadto ku niebezpiecznym brzegom; znowu załoga pracowała na zmianę u pomp, które ledwie nadążały wylewać wodę, przenikającą do rozbitego statku.
Beniowski nie spał tym razem wcale, czuwając osobiście nad utrzymaniem porządku.
W głęboką noc, dostrzegłszy światełko w kajucie Nastazji przez szparę niedomkniętych drzwi, zastukał ostrożnie.
— Kto tam? Czy to pan, panie Bielski?
— Nie, to ja, Maurycy!...
Zapanowało dłuższe milczenie; już chciał odejść z urazą w sercu, gdy głos cichy, wzruszony, odszepnął:
— Wejdź!... Proszę... proszę!...
Odsunął drzwi i spostrzegł, że Nastazja, siedząc na pościeli, otula się szalem, że kryje pod nim rozpuszczone już do snu włosy.
Skinęła mu głową przyjaźnie.
— A gdzież... kamczadalka?...
— U męża. Ona zawsze tam noce spędza!
Widząc, że Beniowski szuka oczyma, gdzieby przysiąść, odsunęła się trochę i wskazała mu na brzeg łoża.
— Jakże strasznie jestem zmęczony!... Chwilami wydaje mi się, że nie doprowadzę statku do zamierzonego celu!... Co za ludzie!? I trudności mnożą się niesłychanie... Jutro lądujemy,