Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

polecenie... — odrzekł Moskal, patrząc tym razem zupełnie szczerze Beniowskiemu w oczy.
— Dobrze!... — odparł ten z uśmiechem. — Jedź, ale syna Taju nie puszczę, gdyż rozumiesz, że za całość jego własnym odpowiadam honorem!... A nuż wywróciłaby się łódź z wami i chłopiecby utonął!...
Sałazow również się uśmiechnął i głową pokiwał.
— Zbyteczne, to zupełnie zbyteczne, Auguście Samuelowiczu!...
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże!... Czy nieprawda?
— Zapewne, zapewne!
— Czyż mogę inaczej postąpić, jako naczelnik odpowiedzialny? Coby załoga pomyślała o mnie? Na dowód wszakże, że ci ufam, dam ci najwierniejszego mego oficera, drugiego siebie, Kuzniecowa!... Co, zgoda?
— Ależ zgoda, zgoda!... Na wszystko zgoda!... Rozumnej głowie dość dwie słowie!...
Wsiadł do bajdary, zabierając krajowców, z wyjątkiem dwu, których Beniowski również zatrzymał, jako „retmanów“, na wszelki wypadek, Kuźniecowowi zaś wzamian dodał dwu majtków.
Po chwili łódź, porwana przypływem, znikła w ciemnościach. Długo jednak słyszeli miarowy plusk ich wioseł, przebijający się przez szeroki oddech przycichłego morza.