Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i obrzucił okiem położenie. Przypływ morza niósł statek wprost na groźnie czerniejące nieopodal skały. Potworne fale biły o nie, rozpylając się od uderzeń w białą mgłę. Ryk, łoskot, rozruch wód cofających się i znów biegnących... Rozszalałe leje skręcających się jak świdry wirów... Rozhukane góry pienistych wytrysków... Czarne rafy dna, migające niby małe kamyki w przepaściach wzdętych bałwanów... Świst wichru, syk wody...
Jeszcze chwilka, a statek nie oprze się chaosowi żywiołów, uderzy o skały i pęknie, jak łupina orzecha.
— Rudel nie działa!... Lina zerwana!... — szepnął drżącym głosem Czurin.
— Gwiżdż!... — wołał Beniowski.
Ale głos gwizdawki ginął w tym szumie, jak ginie igła w wozie siana. Ludzie dalej miotali się na pokładzie, odtrąceni od szalupy przez strzelców Urbańskiego. Nikt nie wracał na posterunki. Nagle rozległ się armatni strzał: to palił Sybajew na rozkaz Beniowskiego. Ten głos władny i wszystko głuszący jakby nagle wrócił opętanym przytomność. Znieruchomieli na chwilę, a potem, posłuszni głosowi wykrzykiwanej przez Beniowskiego komendy, jęli spełniać skrupulatnie szybko wydawane rozkazy.
Wobec bezwładności rudla trzeba było ratować się żaglami, jedne zwinąć, inne na drugą stronę przerzucić. Dokonane to zostało w sam czas. Okręt pochylił się gwałtownie na bok i, orząc