Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łym, gdy prąd wepchnął okręt wypadkiem w małą niszę, utworzoną przez dwie wsparte o siebie szczytami góry lodowe.
Beniowski kazał natychmiast zaczepić o najbliższy zrąb linę. Lina wytrzymała odpływ i statek ostał się w tym porcie malutkim. Napełniło to pewną otuchą i nadzieją zwątpiałych już ludzi. Wytchnęli, a pokrzepieni gorzałką i jadłem, wzięli się do porządkowania statku z zapałem, czemu sprzyjała i światłość nadchodzącego dnia i spokojniejsza gra morza. Około południa statek był już jako tako opatrzony, oczyszczony, obłupany z lodu i śniegu i zdatny do dalszej żeglugi, choć pompy musiały wciąż odlewać sączącą się do jego wnętrza wodę.
Beniowski doskonale rozumiał, że pod zdradliwemi lodowcami długo nie mógł przebywać, że lada chwila mogły się one, podmyte przez wiry, zapaść, obalić i pogrzebać pod swem rumowiskiem ich drobny stateczek. To też skorzystał z pierwszej sposobności, kiedy otwarło się szersze przejście między nagromadzonemi przed niszą krami; kazał spuścić szalupę, aby statek z zacisznego ukrycia wyholować. Morze już znacznie się uspokoiło, wiatr zmienił kierunek i wiał słabo, śnieg ustał. Sądzić należało, że prądy wyniosły ich wraz ze zbawczym „icebergiem“ poza sferę szturmu. Gdy znowu żagle rozpostarli i popłynęli, lawirując wśród spotykanych pól lodowych i ruchomych lodowych skał, zbliżył się Chruszczow z deputacją od za-