Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wysiłkiem napoły pod wodą, odłupali wreszcie bryłę i uwolnili ster. Wstał statek i łatwiej pomknął po falach. Wzrosło wszakże inne niebezpieczeństwo, gdyż gęsty śnieg w przycichłem powietrzu jął padać wielkiemi płatami, ubielił maszty, wypełnił bocieńce, przetkał docna oczka drabin sznurowych, otulił obmarzłe węzły lin i zwoje żagli, grubym całunem zasłał pokład, a, zwilżany pryskami bałwanów, zamieniał się niebawem w długie sople lodowe, w lśniące głazy, w twardą i śliską skorupę.
Całe kupy jego, całe złomy zrzucali ludzie z lin i rej; inni, uzbrojeni w łopaty i oskardy, sczyszczali zaspy z pokładu, ale przemarzłe członki i zgrabiałe palce odmawiały już im posłuszeństwa; okręt znowu chylił się na bok, jak konający, i podobny coraz bardziej do tych brył, co obijały się o jego boki, sunął coraz bliżej i bliżej ku skałom lodowym, jęczącym miljonem głosów, niby dzwony pogrzebowe.
Zguba zdawała się nieuchronną, i nawet Beniowski zwątpił już w ratunek, nie przestał jednak napędzać do wysiłków napozór próżnych, do postawienia napowrót zwalonego masztu, do walki ze śnieżycą, która grzebała ich w tężejącym, lodowym całunie... Już statek podobny był do kryształowej trumny, obwieszonej na omasztowaniu lodową koronką, już ręce opadały najsilniejszym w tej walce nierównej... Już chcieli, wzorem reszty załogi, położyć się w zaciszu, aby usnąć na wieki, skamienieć wraz ze statkiem ca-