Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łogę tylko na dwie zmiany, zamiast trzech. Podczas gdy jedna wypoczywała, druga, rozwieszona na rejach wśród szalonego wichru i przejmującej zimnej wodnej kurzawy, rozpinała lub podbierała żagle, manewrując statkiem. Często wszakże trzeba było budzić wszystkich ze snu i wzywać na pokład, aby ratować od porwania wiatryła, nawiązywać i wzmacniać uszkodzone olinowanie, reparować szkody, jakie na pomoście czyniły przelewające się tam wciąż fale. Statek to kładł się na bok, że omal masztami wody nie tykał, to wylatywał wgórę, jak strzała. Od tego tańca pochorowali się prawie wszyscy, i nawet doświadczeni żeglarze mieli ołów w głowie i zamęt myśli. Cucił ich Beniowski wódką i przykładem, zagrzewał do wytrwałości i dźwigał na nogi nieraz groźnym rozkazem nawet tych, co już zupełnie się pokładli. Było go znowu pełno wszędzie we dnie i w nocy, zdało się, że nie znał spoczynku, jakby dwoił się, troił, mnożył, w miarę wzrostu niebezpieczeństwa.
— Szaruga długo nie potrwa! Byle pod brzeg amerykański!... Tam powinno być ciszej i ciepiej!... — krzepił upadłych na duchu. Ale Chruszczowowi wyznał, iż lęka się, by lada chwila nie wpadli między pola lodowe.
— Wtedy zginęliśmy...
— Więc zwróć na południe!...
— Ba, choćbym chciał, nie mogę!... Jesteśmy całkiem w mocy wichru... Czyż nie widzisz?... Ale gdyby w mej to nawet było woli, nie zro-