Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uderzeń wichru lasy na ciemnych wyspach. Wszystko siekła ze stalowym łoskotem niemilknąca, zajadła ulewa.
Mimo to było im wesoło.
— Prawdziwie: Zatopiony Dzwon! Brekeke keks! — śmiał się Stefan, wpełzając pod dach szałasu.
— Przyznaj, rusałko, że żaden wodnik nigdy nie nasiąkał tak wodą!
— Istotnie. Poczekaj, nie siadaj na posłaniu... Dam ci suchą bieliznę...
— A co się tam musiało porobić z naszemi kopami?!
— O, zapewne. Będziemy je jutro rozrzucać i suszyć.
— O ile wiatr nam trudów nie oszczędził i nie zwiał wszystkich do rzeki.
— Przytul się, bo zimno!
Długo spali po nocnej przygodzie.
Świeży, śliczny poianek już przechodził w przedpołudniowe gorąco, gdy wyszli ze swego ukrycia.
Rzeka łuszczyła się srebrnemi falami. Z wykąpanych ostrowi biła łuna odmłodzonej zieleni. Wyległe od deszczu trawy i kwiaty już podnosiły ku błękitom obsychające głowy. Na czystych jak źrenica oka niebiosach płonęło jaskrawe słońce i stały grzędy białych, zadumanych obłoczków. Nad nastroszonemi przez