Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pięściami zaciśniętemi i ledwie hamującemi się od razów.
Małe drzwiczki stały otworem. Postawiona na ziemi świeca słabo rozświetlała poczynającą się za progiem ciemność. Majaczył tam ostry kant ponurego, czarno malowanego zrębu. Podczas gdy pachołek więzienny zgarbiwszy się w niziuchnem wejściu, dał nura w głąb ciemnicy z kubkiem w ręku i kawałem razowca pod pachą, Zaremba dosłyszał gdzieś z boku urywaną, przyduszoną mowę i żałosne jęki. Lecz nie zdążył głowy w tę stronę odwrócić, jak przygięty do ziemi i potrącony, wpadł w otwór.
Była to wielka skrzynia, niezmiernie, jak mu się zdawało wysoka, lecz tak wązka i krótka, że można w niej było jeno stać lub siedzieć. Wyciągnąć się nie było sposobu. Gruby mrok otulał go szczelnym, nieprzeniknionym worem. Omackiem odszukał śmierdzący kubeł, kromkę chleba i blaszany dzban z wodą. Wtulił się w kąt, skute ręce na kolanach położył i wytężył słuch. Zdala jak gdyby z przepaścistej głębi, przetkanej gęstym splątanym lasem, dobiegło go niemowlęce rytmiczne kwilenie. Ktoś śpiewał hymn wolności i zwycięstwa. I padła pieśń mu na piersi, jak iskra na proch. Wstrząsnął się, serce uderzyło jak dzwon, przejął go chłód