Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozkosznego dreszczu i ze zwątlałego od długiego milczenia gardła wyrzucił tę samą wyzywającą pieśń...
Długo śpiewał. Wreszcie zwalił się skronią na twardą ścianę i usnął.
Obudziła go nieznośna drętwica w skutych rękach. Nie mógł wstrzymać głośnego jęku. Bolała go głowa, bolały kości, język opuchły i skołowaciały jak knebel wypełnił mu usta płonące od żaru... Ostrożnie odszukał dzban z wodą... Ciemności stały się z czarnych rudawe. Miał wrażenie, że rozróżnia z gruba zarysy kubła... Podniósł oczy i z radością dojrzał szereg otworków, przez które sączyło się brunatne światło, jak zaćmione szarugą gwiazdy...
— Aha, nie udało się!... Nie mogli!... — rozważał tryumfująco.
Potem słuchał długo, pilnie, z utęsknieniem i próbował stukać. Walił w drzwi piętą co siły, ale ciosy wsiąkały w grube bierwiona, bez echa jak uderzenie kamienia w błotny mech. Otwarły się wprawdzie na chwilę drzwi na korytarz, ale rychło zamknęły. Duszna, nienaruszalna cisza przygniotła go; próbował śpiewać ale głos z krtani dobył się brzydki, ochrypły, wymuszony...
— Towarzyszu, towarzyszu!... — wołał. Cicho. Może go zabrali i on został sam