Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

burzył, niby pianę. Nic widać nie było, choć czasem mignął złoty cień tu i tam od słońca, które snać w górze pogodnie świeciło. Lecz Tomek nie potrzebował bardzo rozglądać się po okolicy. Droga jego wiodła tam, skąd wiatr, a wiatr wiał ze szczytów. Więc skierował się ku niemu, bacząc tylko, by na wielkie stromości nie wchodzić, a iść dnem doliny.
Szedł wesoło, zbyrcząc po kamieniach kutą ciupagą. Nawet sobie cicho zagwizdał, ale wspomniał nagle bladą twarz królewny, jej szept przejmujący, jej smutne spojrzenie i umilkł. Miejscami, gdy musiał po wielkich głazach skakać, wiatr go rwał i na dół spychał, lecz Tomek nogi miał jak kozica i serce rzeźkie, więc się nie dał.

Tak przez dzień cały szarpał się z wichrem i darł się na oślep w białych tumanach po głazach, po osypiskach, żlebami[1] coraz wyżej i wyżej. Aż przed wieczorem stanął na poszczerbionej jak piła przełęczy ponad mgłami, już w jasnych błękitach, gdzie słońce gorzało

  1. Ogromne rowy, wyżłobione w stromych bokach górskich przez wodę lub lawiny, zwykle zasypane drobnemi kamieniami (piargiem), albo zawalone ogromnemi głazami (maliniakiem).