Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak smocze oko. Poza Tomkiem leżała płaska dolina, powleczona niby strugami wody lecącą obrzedłą mgłą, a przed nim na dolinie okrągłej, jak kocioł, mgła wrzała, jak opar nad gotującem się kotliskiem. Wielkie jej słupy, niby dym pożaru, chodziły w rówień z najwyższemi turniami, mieszały się z wiszącemi tam chmurami i otulały góry białemi welonami, trzepoczącemi się w wietrze niby muślin. Ledwie-ledwie przeświecały w nich ciemne jądra skał. Ale największa mgła, obłok zsiadły i aż rudy od gęstości stał na północy. Z pod niego to, niby trzęsąca się siwa broda, spływał nieustanny wodospad tumanów, toczył się poprzez doliny, przewalał poprzez górskie grzebienie i rozlewał daleko, szeroko, na słoneczne, ciepłe krainy, niosąc zamróz, pluchotę i deszcz.
— To on!... — krzyknął z gniewem Tomek i ciupagę w tę stronę wyciągnął.
Wicher jakby go usłyszał, ryknął tak, że zdało się Tomkowi, iż zadrżała góra, na której stoi. Mgły potargał, podarł na strzępy, część cisnął wysoko, część wdusił w przepaście i Tomek dojrzał tuż pod swojem urwiskiem śliczną dolinę, gdzie wśród różowych od słońca głazów