Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy wreszcie wieczorem padł znużony na swoje posłanie, usnął odrazu, zatracił się w pamięci, niby kamień, rzucony do głębokiej wody.
Śni mu się, że jest w swej chałupie u matuli, że głodna matula chudą ręką po głowie go pieści i mówi:
— Byle, synku, do roboty w polu przetrwać, do wiosny!...
A robota wesoła na otwartych polach, z ludźmi, z przyśpiewkami i gadkami! Oj! Oj! Nawet źli sąsiedzi, co mu nieraz ubóstwo wymawiali, wydali mu się w tym śnie niewoli teraz dobrzy i mili!...
Westchnął przez sen.
Kiedy to ich zobaczy? Pewnie nigdy!
Obudził się. Ciemno, ogień zgasł, zbóje chrapią, a nisko przez otwór wejścia blada noc patrzy i wolne gwiazdy z dalekiego nieba migają.
— Ech!... Wyjść i po tym gzymsiku uciec! — rozważa. — Na nic! Złapią!... Zaraz złapią! Po nocy to prędko nie pójdę po takim djabelskim mostku, co go czasem i wcale niema!... Zabłądzę!... Lepiej poczekam, wymiarkuję, wypatrzę!
Nazajutrz od samego świtu to samo: