Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakto: nie mieliście pomocy, nie zbierano dla was składek, nie urządzano tanich kuchen?...
— Tak to tak! Ale... zapomnieli o chłopie! — powtarzał uparcie. — Widziałem jak umierali bez pożałowania. Nic nie dostali. Ten wyżył, kto się szczerzej do Boga pomodlił. A teraz, kiedy urodzaj, chwalą się. W naszej wsi kury niema gdzie puścić... Za wodopój — płać, za przegon — płać... Za powietrze kazaliby płacić, gdyby go z piersi wydrzeć mogli... Sklepikarze, prasoły, obsiedli nas jak szarańcza a gorsi są od żydów. Kamienne dusze, nieprędko z nich co można wykrzesać... Wszystko w wiosce dojrzą, zabiorą, wycisną, bo swoi...
— A bo wszystko z braku rygoru, z braku odpowiedniego rozporządzenia. Od tego giniemy...
Ciemno już było; zorza zagasła. Noc ze wszechstron szczelnie nakryła ziemię. Wzdłuż brzegów błyszczały ognie sygnałowe; w słabym ich blasku tu i owdzie lśniły się smugi czarnej wody, rysowały mgliste urwiska, nizkie krzewy, wysmukłe drzewa, dnem wywrócone na piaskach lodzie i ciężkie, pękate barki nieruchomo śpiące w przystaniach. Czasami wylatywał z ciemności drobny jak meteor parowiec, leciał ku nam, rósł, świecił i huczał, wreszcie mijał płonący od niezliczonych lamp jak sala balowa. I długo w ślad za nim po czarnych rozkołysanych falach biegły drżące, wydłużone odbicia