Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mimo grubą warstwą różu i bielidła zarumieniła się jak wiśnia.
— ...A to wszystko po co, na co? Ażeby mnie skrzywdzić. Uczciwość teraz nie popłaca. Teraz uczciwego nazywają głupcem... — brzmiał poważny bas w innym końcu. — Mówię mu więc: musicie zmazać połowę, bo nic nie zapłacę. Dosyć korzystaliście z mojej cierpliwości...
— No i co?
— Zmazał. Co miał robić?
— Pieniądze mają koniec, ale towar niema końca! — odezwał się z westchnieniem słuchający rozmowy ormianin.
— ...Ba, a skąd to pochodzi? — dowodził siwy jegomość z długimi włosami, siedzący na uboczu z jakąś »kapotą«. — Pochodzi to od braku posłuszeństwa, od zuchwałości. Wszystko pozwala, sobie sądzić i gadać... A słuchać nikt nie chce, niema rygoru. Ludzie mocnej wymagają ręki. Jesteśmy grzesznicy, musimy czuć wieczny strach i skruchę, aby pamiętać o cnocie... Trzeba nas karać, aby nas zachować, abyśmy nie zastygli w naszej dumie. Bez strachu jesteśmy jako łódź bez steru i żagli... Każdego postawić należy na miejscu, oprawić w ramę, aby miał obraz i podobieństwo Boga.
— W rok głodny panowie zapomnieli o chłopie! — powiedział niespodzianie stojący w cieniu chłop.