Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obszyciu kół parowca, już za drucianą balustradą pokładu. Stali bez obuwia na wzorzystych dywanach zwróceni na wschód, w wielkiem skupieniu zapatrzeni we własne dłonie, rozwarte jak stronice Koranu lub utkwiwszy rozmodlone spojrzenia w niebiosach. Ich ciemne, nieruchome postacie silnie odrzynały się na złoto-różowem tle gasnącej nad wodą zorzy.
Wśród zapadającego zmroku gwiazdy rojnie zabłysły i nasz statek zagorzał setkami świateł elektrycznych.
Cichy szmer szeptów i leniwy spokój zmierzchu zmienił się w rosnący gwar śmiechów, pieśni, brzęku naczyń, muzyki; nawet gdzieś tam w głębi słychać było miarowy tupot tańca i okrzyki.
— Szampana!... Szampana zwykle piję w trzy koleje: z rana, wieczorem i... jeszcze raz wieczorem!
— A ja cztery!
— Nieprawda! Nie można pić cztery... A zresztą pal sześć! Hej, dawaj tu!
— Więc powiedz, co znaczy »diablys«?
— Co znaczy? Co ma znaczyć?! Nic nie znaczy. Pijany jesteś i tylko!
— A może »stryczka?!« — spytała zalotnie dama, siedząca przy tym samym stole.
— Nie. »Stryczka« to...
Współbiesiadnicy zatknęli mu usta. Dama