Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

naszych ogni i długo wzamian płynęły ku nam od niego dźwięki gasnącej muzyki i oddalających się szmerów.
I znów ogarnęły nas ciemności, koła niosącego mnie statku łopotały monotonnie, blado tliły się w oddali nieruchome ognie.
— Jeśli wszystko, co mnie otacza, jest falą, pianą, błyskiem, to gdzież są głębiny? — myślałem z utęsknieniem, spoglądając na zakryte nocą brzegi, gdzie długie sznury drobnych jak iskry okienek mówiły o wielkich, ludnych siołach.
Zszedłem na dół, zostawiwszy na pokładzie przytulone do siebie w zmroku eleganckie pary minąłem miejsca, gdzie konała orgia ochrypła i znużona i, zawinąwszy się w kołdrę, usnąłem w ciemnym, odległym zakątku, gdzie było mi dobrze razem z tłumem najbiedniejszych i najmniej grzesznych, gdyż najmniej świadomych.
Obudził mnie stuk i ruch niezwykły, kołysanie się statku, który nagle pochylił się, jakby pod naciskiem wielkiego ciężaru. Staliśmy u przystani. Łoskot miarowy licznych kroków po schodkach i pokładzie objaśnił mi przyczynę pochylenia. Nagle we wszystkich przejściach, we wszystkich pustych przerwach i szczelinach pojawili się ludzie, wepchnięci potężnym naporem.
— Nie odchodź pan! Nie ruszaj się... Udaj, że śpisz... — ostrzegał mnie sąsiad. — Zajmą