Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

złociło zielonawą szybko mknącą wodę; wierzby i olszyny karłowate przeglądały się w niej, chyląc się nizko z brzegów; czarna siatka mostków rzucała z góry ruchliwe cienie, a dokoła każdego palika wił się wąż spienionego prądu.
Jakuci przedewszystkiem przysłuchali się, czy gdzie nie trzeszczy, potem rozniecili ogień. Spostrzegli od razu, że przegroda ich zrujnowana, a bucza niema.
— Przeklęta ludojadka! Patrz, toż to nożem pocięte!... Czego ona chce od nas?! — krzyknął niespodzianie Prąd, który pierwszy do mostków podszedł.
— Cóżeś ty gadał, że niedźwiedź?! Cóżeś ty gadał?... Ludzi głodem morzył! — rozgniewał się Grzegórz.
Prąd skrobał się w głowę.
— Czarne było... Nigdy już w mgłę nie pójdę! — szepnął. — A tam bucz... Zaczepił się o korzeń wikliny... Puściła go z wodą... Ryby nawet nie wzięła... Zgniła pływa w buczu... O piekielnica! Czego ona chce od nas? Ale przegrodę niewiele uszkodziła. Jedno tylko wyrwała przęsło... Nastraszyłem ją pewnie!...
— A jakże! Wrzuciłbyś ją pewnie do wody, jak ten bucz... nie pożałował... — szydził Grzegorz.
— Ech!... Możebym się namyślił... Koń baba!