pójdzie. Koniecznie trzeba, żeby poszła... siano kosić będziem. Czy nam to źle teraz bez kłótni, bez swarów? A to wciąż trzeba się było bać. Ciągła trwoga... Nie lubię, kiedy się kobiety kłócą... Niech sobie siedzi z Bogiem! — dodał w zamyśleniu.
Wrócili z pomyślnym dość połowem; znaleźli parę gniazd kaczych z zalęgłemi, co prawda, jajami, ale i to »jadło«.
Ośmieleni rezultatem, urządzili nazajutrz w południe wyprawę nad rzeczkę. Prąd całą drogę krzyczał i bębnił w starą patelnię; Grzegórz też krzyczał i wymachiwał płonącą pochodnią. Prąd, który szedł pierwszy, często oglądał się na towarzysza, a ten zawsze wtedy oczy odeń odwracał i chował twarz przybladłą.
— Co, przyznaj się? Zostawisz mnie, gdy wyskoczy? — spytał wreszcie rybak.
— Oj! chyba zostawię! — przyznał się Grzegorz. — Serce siedzi mi w krtani...
— To już mnie zje, gdyż na swoich nogach niedaleko ucieknę. Wiesz co, nie chodźmy, ale lepiej podpalmy las...
Próbowali podpalić las, ale wilgotne trawy zająć się nie chciały.
— Niech się dzieje wola Boga! — mężnie postanowił Prąd, machnął ręką i ruszył dalej z wielkim hałasem.
Nad rzeczką było zupełnie spokojnie. Słońce
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/176
Wygląd
Ta strona została przepisana.