Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sadyba. Noc i bezdroże nie przeszkadzały jej bynajmniej. Urodzona tutaj, znała miejscowość doskonale, a mrozy nocne, ścinając powierzchnię topniejących i osiadłych śniegów wiosennych, tworzyły na nich twardą, gładką skorupę nadzwyczaj ułatwiającą podróż. Podobne wycieczki nieraz już i przedtem robiła, parta niepohamowaną tęsknotą do świata, który ją skrzywdził i odtrącił. Czasami udało jej się co ukraść, zabrać zapomnianą odzież, w lecie wyciągnąć z wody sieci, lub przyswoić porzuconą na brzegu łódź. Była śmiałą i silną. Szła szybko, stukając koszturem po śniegach, aby uniknąć sypkich, słabo jeszcze podmarzłych wydmuchów. Spieszyła się, by dojść nim głód i zimno sił ją pozbawią.
— Źle, nie dojdę! — pomyślała, gdy po godzinie drogi poczęły się nogi pod nią uginać i myśli mącić. Przemogła się, śniegiem usta zwilżyła i szła dalej... Wkrótce szczekanie psów, choć niezmiernie dalekie, orzeźwiło ją.
— Jeszcze trochę... Jeszcze mogę... Ciekawa rzecz: wstali, czy nie?... Jeżeli wstali, wejdę wprost do jurty... Niech co chcą robią ze mną...
Zimny pot oblał ją, gdy myślała ze zgrozą, co poczną z nią wyrabiać, gdy się zjawi nagle wyklęta wśród żywych.
W osłonach ciemności i śniegów zarysowały się zaśnieżone pagórki jurt. Spano tam jeszcze: