Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żał ohydnie rozrzucony Sałban. Wróciła do komina, roznieciła suty ogień... Obraz dalekich jurt, ciepłych, pełnych zapachu ryby, pokarmu, życia, ludzi śpiących, zdrowych i mocnych nie opuszczał jej.
— Pójdę! — szeptała — Pójdę!... Niech zabiją!...
Zdarła ze śpiącego Grzegorza kaftan Anki, zabrała jej czapkę, wiszącą, u wezgłowia na kołku. Grzegorz ocknął się i podniósł głowę, wejrzenia ich spotkały się.
— Czego chcesz? — spytał głuchym głosem...
— Chcę... życia twego... miłości twej... głupi chłopie! — rozśmiała się.
Zawiesiła nóż u pasa, wzięła do ręki kosztur podróżny i wyszła. Drzwi zatrzasnęły się za nią z łoskotem i, wzdęty przeciągiem, ogień buchnął na izbę płomieniem i dymem.
— Poszła?! szepnęła Anka. — I jabym poszła! Sił nie mam...
— Wzięła twą odzież! — odrzekł Grzegorz. — Słuchaj, Anko, dziecko zmarznie, słyszysz, jak piszczy?!
— Sił nie mam, nie wstanę, nie mogę...
Grzegórz nie nastawał, lecz oboje usnąć nie mogli i wciąż nasłuchiwali, jak coraz ciszej, coraz żałośniej kwili niemowlę.
Tymczasem Mergeń skierowała się w lasy. Szła tą samą drożyną, którą przyjechała ongi Anka, bo w tej stronie stała najbliższa ludzka