Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszyscy umilkli. Anka, drżąca i pobladła, schwyciła się rękami za odzież. Mergeń stanęła przed nią i rozśmiała się.
— A co! Boisz się? Pamiętaj więc, pamiętaj, że taka jestem. Znasz mnie?... Słyszałaś pewnie nieraz w sadybach...
— Słyszałam — szepnęła Anka. — Wiem, że skrzywdzili cię bardzo, że teraz słusznie chodzisz po ludziach i roznosisz zarazę...
— O, nie jeszcze! Jeszcze ciało moje całe ale przyjdzie czas... Słuchaj, powiedziałaś, że skrzywdzili mnie... o i jak jeszcze skrzywdzili... jak skrzywdzili... Byłam dobra, byłam cicha, miałam wszystko...
— Już ugotowało się! Patrzcie, wykipi — krzyknęła Byterchaj i ręką wskazała na kotły. Wszyscy zwrócili się natychmiast w tę stronę.
Wylano »zawartość« do ogromnej drewnianej misy i chorzy, obsiadłszy stół dokoła, zaczęli zeń czerpać łyżkami z kolei. Tylko Sałban i Kutujachtys jedli osobno z małych miseczek, gdyż wspólny pokarm był dla nich za gorący, a poranione ich usta przeszkadzały im nadążyć w ogólnej kolejce.
— Niech Bóg da zdrowie Piotruczanowi, że przyjechał... Znowu mielibyśmy głód. Wczoraj zjedliśmy ostatnią rybę! — powiedział Prąd, oblizując łyżkę.