Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wzruszają najwięcej nie wtedy, gdy burza je wstrząsa i miota rozszalałe bałwany; nie w dzień pogodny, gdy sennie rozrzuconą pierś ich złote całuje słońce, a one lazurowemi zwierciadły śledzą za najmniejszą chmurką, najlżejszą barwą pochylonego nad niemi nieba; i nie w noc cichą, gdy blask miesiąca drży na nich, a iskry czystych gwiazd tlą się w ich czarnych zimnych otchłaniach; lecz wtedy, gdy pędzone zwykłym wiatru powiewem, rozbite na tysiące fal drobnych z łagodnym szmerem pieszczą wstrętne brzegi. Pieszczą, bo muszą, bo nie mają skał, granitów, wzniosłości... bo gdyby nie stało tych nędzot ziemi, znikłyby stąd, spłynęły w ocean jednostajnie gorzki, obcy i przepastny... Tulą się więc, tulą... do błot, piją ich męty, liżą mchy brudne i obwisłe. Lica ich, szare, zmartwiałe, nic wtedy odbijać nie mogą i nie chcą... Sieć brzydkich zmarszczek i piany rdzawej płynie po nich z wiatrem i tylko w pogwarce ich głosów brzmi bezbrzeżna tęsknota... Takie są zazwyczaj tamtejsze jeziora, gdy żyją.
W zimie zaś, gdy zawieje zaśnieżą skute lodem wody, a sadź ubieli pnie i gałęzie lasów, okolica zamienia się w nieskończenie białą, pustą, martwą, marmurową kostnicę, nakrytą niebem lodowem. Nawet wiatr tu wtedy nie wyje. Ziemia stoi stężała w niezmiernej cichości; rzadka tajga rozsnuta po niej, znaczy się niby smugi