Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pajęcze, powietrze nieruchome twarde, cięży na wszystkiem z siłą kryształowego przycisku. Słońce bez blasku wschodzi i zachodzi na krótko; noce długie, w dole ciemne, w górze błyszczą fosforycznie. Śmiertelnej ciszy nic nie narusza; czasem tylko huk pękającej od chłodów ziemi potoczy się jak dreszcz konania i powtórzą go z febrycznem drżeniem wszystkie cząsteczki skrzepłego powietrza, skamieniałej ziemi lasów i wód i staje się on podobnym do grzmotu. Poza tem... nic. Zupełnie... nic!... Tak cicho, że lecące ku ziemi blaszki szronu szemrzą i tak zimno, że pustkowie raduje podróżnika myślą, iż nikt prócz niego nie cierpi w tym chłodzie.
Zdarzyło się, iż w drugiej połowie zimy, dość rzadkie tu zjawisko naruszyło spokój świątyni. Narta zaprzężona w parę renów i dwoje ludzi zaszytych w futra darło się z wielkim skrzypem i sapaniem, przez białość i chłód, przez koronkowe przesmyki lasów i gładkie, całolite jak płyty olbrzymich grobowców, jeziora. Brnęli po kolana w zaspach bezdroża; para z ich oddechu ze szmerem wylatywała z pod nasuniętych do oczów zasłon skórzanych, łączyła się z parą, buchającą z rozgrzanych renów i tworzyła, ruchomy obłok, który osiadał w kształcie śniegu na ich odzieży i uprzęży, lub rozpływał się za nimi w długą siwą smugę, niby bruzda piany zmąconej przejściem statku na wodzie.