Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Bolszewicy.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
RAZIN (niechętnie)

Nic ja więcej zrobić nie mogę: trzy papiery już wysłałem.

LASOTA (znowu)

Bóg!

(podnosi palec do góry)
RAZIN (z rozdrażnieniem)

Bóg i Bóg!... Ty Bóg, a ja komuna! Jednego my pola jagody! My rozstrzeliwujemy, a wy na stosach palili... Co?... Może wy nie mieli inkwizycji?... Nie gubili ludzi niewinnych?... Tysiącami wy ich gubili... Więcej niż my teraz... Co, może nie?!... Taka to już jest rzeczy kolej!... Krzywda mści się. Musi być sprawiedliwość!... Muszą ci, co grzeszą i uciskają, pamiętać, że na nich też przyjdzie kolej... Jak nie na nich to, na ich dzieci,... a zawsze przyjdzie! Nic na świecie nie ginie!... Ot, ja syn chłopa pańszczyźnianego...

(do Marcinka, kiwając głową w stronę Lasoty)

a on pewnie wielki pan?...

MARCINEK

Juściż, on starszy pan, jego wszyscy w rękę całują!

RAZIN

To to — a no to? Ja był trochę młodszy, jak ty, kiedy na własne oczy widział, jak mego ojca, starego, siwego, człowieka, rózgami w wołosti bili i taki też starszy pan stał nad nim i krzyczał: mocniej! A teraz: Bóg! (do telefonisty) Cóż, masz nareszcie połączenie? Chyba trzeba będzie gońca posłać, albo sam pojadę, czy co?!...