Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   267   —

— Nie!... Nawet za cenę życia!... Toć to wszystko znajomi!... Nie!... — zaszeptali Sybajew, Gurcynin, Chruszczow.
— Pocóż ich palić?... Można udać, że ich spalić chcemy! Można w ostatniej chwili ich tajemnie z cerkwi wyprowadzić i spalić ją pustą! — radził Baturin.
— Ja też myślę, że do spalenia nie dojdzie, ale... wojna wymaga przedewszystkiem szczerości postanowienia, gotowości pójścia do końca! Jak się zacznie pożar i walka, to nie wiadomo co z temi nieszczęśliwemi ofiarami stać się może! — odrzekł Beniowski.
Długo milczeli oficerowie, wreszcie Winblath i Panow wypowiedzieli się za Beniowskim, zgodził się z nimi po pewnem wahaniu i Sybajew. Plan niewielką większością został przyjęty.
Niezwłocznie zabrano się do wykonania postanowienia. Kazał Beniowski sprowadzić więźniów z turmy i ogłosić im rezolucję Rady, że będą wolni, ale muszą wstąpić do wojska i słuchać ślepo rozkazów.
Stojący na przedzie ogromny kozak z wyrwanemi nozdrzami padł natychmiast na kolana i, wyciągając rękę ze złożonemi do przysięgi palcami, zawołał:
— Dotrzymałeś słowa watażko! Przysięgam ci na duszę mą i Zbawiciela, że będę ci służył... jak miecz katowski!...
Pochylił się, pocałował ziemię i uderzył po