Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   229   —

cych się na całym obszarze rzeki w lodowych wnętrzach skuwającego ją pokrowca.
— Zupełnie jak my teraz!... nurkują... pod jarzmem despotyzmu!... — roześmiał się Sybajew.
— Czemuż nie mówisz, jak udała ci się wyprawa?... Czy przyprowadziłeś wszystkich towarzyszy?... Czy zauważyli w Niżnim wasze wyjście?... Czy nie przeszkadzali wam?... Wielki był czas!... Już zaczynałem się obawiać!...
— Zaskoczyło nas bezdroże. Nawet w górach śniegi miejscami zupełnie rozmokły, psy sani przeciągnąć nie mogły. Stąd zwłoka... Dobrze jednak i to, że się połączenie z Niżnim przerwie, gdyż podły tamtejszy protopop coś przewąchał; naszego diakona puścić nie chciał. Z trudem udało nam się go wyrwać, tem bardziej, że sam on również zląkł się i iść wzdragał. Przemocą nieledwie uprowadziliśmy go. Gdyby został, Boże broń, wydałby nas. A tymczasem podburzeni kozacy i mieszczanie nastawali na nas. Widząc, że zabieramy rzeczy, dobytek, broń, nie chcieli nas puszczać i rzeczy wydawać. Gdyby nie Norin, któremu zgodnie z twoją instrukcją przedstawiliśmy oficjalne do kolonji wezwanie, nie obeszłoby się bez bijatyki i krwi rozlewu...
Opowiadał szczegółowo przebieg wyprawy, zdawał sprawę ze stanu ducha, sił i zdrowia swego oddziału.
— Owszem nie są nawet od tego, żeby się