Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   228   —

czo w głębokim parowie. Patrzał na nią z jakąś zabobonną trwogą.
Wydało mu się, że lody nie ruszą się nigdy. Poczuł potrzebę dotknięcia się ich dłonią i spuścił się po gliniastem osypisku na samo dno. Ogarnął go wilgotny grobowy wiew; gdy wszakże zbliżył się do trupio połyskujących cielsk lodowców, spostrzegł wartką, szeroką płoń żywej wody, oddzielającą stężałe kry od rozmokłej ziemi. Chcąc dostać się na sam lód, podążył z prądem i znalazł się pod cyplem wyniosłego przylądka. Obszerny widok otwierał się stąd na długą, zamgloną płosę rzeki, ginącą w zmieszanych cieniach brzegów i nocy. Wtem zauważył nieopodal figurę człowieka, stojącego na szczycie kry i tak samo jak on zapatrzonego wdal.
— Hej, kto tam?... — zawołał.
Nieznajomy szybko się obrócił.
— To ja, Sybajew!... Aha, Beniowski!
— Jakże się to stało, że tu przyszedłeś?... Anim myślał, że cię tu spotkam!...
— Przyjechałem już dawno. Znudziło mi się czekać w pustem mieszkaniu, więc wybiegłem zobaczyć jak tam stoją sprawy z lodami... Co, niezgorzej!...
Zamilkł na chwilę i uszu nadstawił. Beniowski również zwrócił nagle uwagę na ciche szmery, pluski, kapanie, oraz głuche mamroty nurtów, strumyków, strumyczków i kropel sączą-